Woda w wersji hard

1. Opowieść ciepła i niesmaczna
Synonimem luksusowego kurortu oraz wody mineralnej jest a w zasadzie było Borjomi. Postanowiliśmy organoleptycznie sprawdzić stan kurortu, który był wymarzonym miejscem wypoczynku dygnitarzy i tych maluśkich w czasach sowieckich.

Wsiedliśmy do pociągu na dworcu Borżomskim i pojechaliśmy . Ciekawostką jest to że z tego dworca odjeżdża tylko jeden pociąg , jednej relacji Tibilisi – Borjomi. Rano wyjeżdża a wieczorem wraca i tak na okrągło:)

Polski przewodnik oczywiście nawet nie wspomina o tym połączeniu, a szkoda bo gruzińska kolej jest najwygodniejszą jaką kiedykolwiek jechałem. Fotele są szerokie, stojące w dwóch rzędach po każdej ze stron . Miejsca na nogi było tyle, że ta podróż została odhaczona jako bardzo komfortowa.

Jechaliśmy wijącą się między górami trasą w iście żółwim tempie, ale dzięki temu mogliśmy obejrzeć i docenić całą złożoność flory podnóża Kaukazu. Jedynie sprzedawcy w pociągu byli odrobinę irytujący. Kobiety sprzedające pierożki, chlebki, tony słodyczy a mężczyźni myjki do ciała, ciśnieniomierze, latarki, długopisy i mnóstwo innych bardzo potrzebnych rzeczy. Przy kilkunastu sprzedających chodzących wahadłowo po pociągu wypadało, że co kilka minut ktoś przechodził i gromko obwieszczał swoje przybycie reklamując unikatowy asortyment.

Ale co tam i tak podróż była udana i bardzo komfortowa a w porównaniu do relacji Warszawa – Odessa można powiedzieć, że było wręcz idealnie:):):):):))

W końcu lasy zaczęły się zagęszczać, domów było mniej oznaczało to że już jesteśmy niedaleko - wokół Borjomi jest największy park narodowy (następnym razem wybierzemy się tam na kilkudniowy treking).

Stacja. Naszym oczom pokazała się miejscowość jakich tysiące. Gdzie nie spojrzysz to albo dom wczasowy albo sklepiki albo parki. Cel był ustalony wcześniej – dom zdrojowy. Trafić do niego nie było trudno wystarczyło iść na wprost trzymając się głównej ulicy. Wstęp płatny ale czegoż nie robi się dla zdrowia. Zostawiamy te 75 gr. w kasie i szukamy wzrokiem najsłynniejszego źródła wody mineralnej. Ustawiamy się w kolejce do kranika, czekamy jak napełnią się baniaki, kanistry i inne wielkie gabaryty. Nalewamy do butelek i próbujemy. FUUUJJJ. Nie dość, że niesmaczna (cóż jak to woda zdrojowa) to jeszcze obrzydliwie ciepła.

Niezrażeni hardkorową wodą kontynuowaliśmy spacer po kurorcie. Idąc wzdłuż rzeki nie wytrzymaliśmy i zamiast spacerować położyliśmy się na nagrzanych głazach mocząc nogi w górskim strumieniu:). Jak się okazało, u źródła naszej mokrej klimatyzacji był basen z wodą termalną, w którym kąpali się nasi gruzińscy kuracjusze.

2. Opowieść gorąca i zarazem mrożąca krew w żyłach
Wcześniej już wspomnieliśmy o kąpieli w tureckiej łaźni. Za czasów carskich odkryto zdrowotne właściwości kąpieli w termalnych źródłach siarczanowej wody mineralnej. Postawiono tam łaźnie gdzie brali kąpiel carowie, wspomniany Puszkin i teraz my.

Łaźnia nie jest niczym nowym i przez nas niewypróbowanym. W skrócie: wynajmujemy numer (pomieszczenie) w skład którego wchodzi przebieralnia, pokój odpoczynku, toaleta, prysznice i pomieszczenie właściwe np. sauna. W naszym przypadku był to basen wypełniony po brzegi wodą mineralną.

(Na zdjęciu obok jest uwiecznione wejście do łaźni - niebieski portal. Tuż obok lekko na wzgórzu widać wieże meczetu. A bardziej w prawo, jakieś 300 metrów od miejsca z jakiego robiłem zdjęcie wybudowano synagogę. Dowód na to, że Gruzja to mozaika religii i kultur:))

Wszystko byłoby dobrze gdyby nie temperatura wody. Wchodząc do basenu syczeliśmy bo woda miała temperaturę która powodowała odczucia na granicy bólu. Nawet po zanurzeniu po szyję, każdy ruch powodował duży dyskomfort.

Pozostałe czynności analogiczne z sauną. Po kilku/kilkunastu minut kąpieli zimny prysznic, łyk wody/piwa i powrotem do wody.

Wisienką na torcie miał być naturalny piling i masaż mydlany.

Pierwszy w kolejności byłem ja. Wchodzi masażysta o wyglądzie jaki śni się w koszmarach. Ogromny, tłusty, bez szyi, brodaty z łapą jak bochen chleba. Nasmarował mnie mydlinami i suwał mnie po kamiennym stole jak szmacianą lalkę. Łamanie kości, wyginanie, ugniatania to właśnie było to za co przyszło mi jeszcze zapłacić. Byłem tak zestresowany, że złowieszczo uśmiechnięty masażysta musiał mi przypominać o konieczności oddychania. Po zabiegu jednak czułem się zdecydowanie lepiej – to muszę uczciwie przyznać:))))

Olga natomiast poszła w wersję soft – piling/scrab ciała specjalną plecioną rękawicą oraz specjalistycznym octem winnym. Ciało od tego stało się miłe w dotyku jak pupka niemowlaka. Co doceniła nie tylko Olga ale i ja:)))))

Tak się zakończyła nasza przygoda z wodami mineralnymi.

Podróże te małe i te malutkie


Tibilisi miastem pięknym jest. Ale i tak już nam się po mału nudzi. Zaczęliśmy więc podrożę do miejsc, do których można dojechać, obejrzeć i wrócić jednego dnia. Jak się okazało mamy do zwiedzenia w ten sposób 70% zabytków Gruzji:)

Podrożę są wyjątkowo tanie i odbywa się je w zaskakująco dobrych warunkach. Jedyny problem (jedyny jak jedyny ważne, że to przeszkoda trudna do przejścia dla niecierpliwego turysty) to znalezienie miejsca, z którego odjeżdża odpowiedni autobus. Pewnie jak to czytacie zastanawiacie się - jak to możliwe, przecież na mapie jest zaznaczony dworzec, a tam jest informacja i kasa. Tak jest w rzeczywistości, ale dworce są otoczone bazarami (albo stanowią ich część), na których ciężko się poruszać, a każde miasto/kierunek ma oddzielna kasę i miejsce odjazdu. Tak wiec pomiędzy chińszczyzna a budka z sandałami mamy kasę do Gori, w dziale piekarnie kasy do Mtchety i tak dalej. Kupno biletu jest trudniejsze i mniej przyjemne od samej podroży. A co do odjazdów/peronów/stanowisk to tu europejskość Gruzji się kończy. Nie ma nazw miejscowości w innych języku niż gruziński. Tak wiec jak większość turystów kaligrafujemy sobie nazwę miasta docelowego na czystej kartce i chodząc od autobusu do autobusy porównujemy. Męczący sposób ale skuteczny:)


W ten to sposób odwiedziliśmy Mtchete - miasteczko z jak się okazało najsmaczniejszą mrożoną kawą w Gruzji i knajpą z widokiem na rzekę, za którą mamy po horyzont góry. Zwiedziliśmy również Sweti Cchoweli - warowną cerkiew, symbol świetności Gruzji w wiekach średnich (tego wczesnego średniowiecza) oraz Dzwari - monastyr postawiony na skalnym urwisku.
Kolejnego dnia pojechaliśmy do skalnego miasta Upsliscyche, którego historia zaczyna się kilka tysiącleci przed nasza erą. Miasto to dowodzi, że ludzie zawsze starali się wykorzystywać naturę i materię do swoich celów. Miasto w całości wykute zostało w skale, istniał tam rozbudowany system nawodnienia (podziemny kilkuset metrowy tunel połączony z pobliską rzeką zaopatrywał miasto w wodę pitną wodę), kanalizacji. W skale wykuwano amfiteatry, kościoły i cale mnóstwo rzeczy, w które do tej pory trudno nam uwierzyć. Tam też nasz sympatyczny przewodnik zaproponował nam za symboliczną opłatą przejazd do pobliskiego Gori, przy okazji zahaczając o zamkniętą dla zwiedzających cerkiew Atenskij Sion (nazwa z języka rosyjskiego, w naszym dziadowskim przewodniku wogóle budowla nie została ujęta za to w Lonely Planet i w niemieckojęzycznych napisali o niej jako o jednym z ciekawszych zabytków). Zamknięta to ona była do renowacji, ale nasz taksówkarz, wskazany przez przewodnika, pojechał do pobliskiej wsi po odźwiernego i naszym oczom ukazały się freski z VIII wieku, które niedługo przestana istnieć. Cerkiew, aby się nie rozpadła, trzeba wzmocnić i Gruzini robią to kosztem zabytkowych malowideł (stracą freski a uratują budynek - jest w tym jakaś logika). Już teraz cześć cerkwi jest ładnie zaszpachlowana świeżutką zaprawa murarską.

Ostatnim miastem odwiedzonym tego dnia było Gori - w Polsce sławne z tego, że tam zatrzymała się ofensywa rosyjska kilka lat temu. Gori - miasto z cudowną historią, w które sowieccy włodarze wkomponowali osiedla "obrzydliwki". Tak wiec zwiedzanie miasta nie jest przyjemne a widok z górującej nad nim, nigdy nie zdobytej, twierdzy nie zachęcił nawet do uwiecznienia go na fotografii (zmusiłem się jednak - fotografia z lewej to efekt:).
Gori jest tez miejscem gdzie urodził się "przyjaciel" wszystkich uczciwych ludzi - Józef Stalin, ale jakoś oglądanie jego pamiątek przegrało z wydaniem tych pieniędzy na pyszny obiad. Cóż dla każdego to co lubi:)

Jedyna rzecz do której nie mogę się przyzwyczaić to ilość wojska i policji na ulicach. W Tibilisi pilnują budynków rządowych (co zrozumiale), ale gdy jedzie delegacja to policjanci stoją wzdłuż prawie całej trasy. Policjanci są obecni w praktycznie każdym miejscu publicznym: parku, prospekcie, dworcu itp.. Jednak już o absurd otarli się żołnierze na szczycie twierdzy w Gori. Jest to królestwo trawy uginanej wiatrem. Nic tam nie ma oprócz ścian i wspomnianych roślinek. I tam zastaliśmy dwóch gości z kałaszem. Poczuliśmy się dość dziwnie odprowadzani wzrokiem przez tak uzbrojonych strażników gorijskich traw.

Kuchnia gruzińska

Za tym elementem tęsknię najbardziej. Zapach kolendry, słony dojrzewający ser i chleb wypiekany starą metodą to wspomnienie miłe i na pewno nie zapomnimy nigdy tych smaków.

Mieliśmy dotychczas dużo szczęścia. Tam gdzie się zatrzymywaliśmy udało się nam jadać smacznie i nie za specjalnie drogo. Na Ukrainie pomogły nam rady z przewodnika, natomiast w Mołdawii zaufaliśmy mieszkańcom i udaliśmy się do polecanej przez nich restauracji La Placinte (i wróciliśmy do niej na kolejny obiad:)). Była to sieć z tradycyjną kuchnią. Nowoczesne lokale w folklorystycznym stylu. W Polsce też się pokazały podobne instytucje (Bida, Siwy Dym itd.) i w takich jedliśmy również na Litwie.

Ale przejdźmy do tematu. Kuchnia gruzińska.

Jako, że mieszkaliśmy razem u Gruzinów to od razu zostaliśmy poinstruowani gdzie kupić sery, która piekarnia jest najlepsza oraz gdzie warto zwrócić uwagę na słodycze lub alkohole. Zaczęliśmy się też dopytywać jaką restaurację odwiedzić i co w niej zamówić. Ale po kolei.

Owoce
W Mołdawii znaleźliśmy się w królestwie brzoskwiń, wszędzie były drzewka a na stragany uginały się od owoców, tak Gruzja przywitała nas arbuzami. Jeżdżąc autem za miasto widzieliśmy arbuzowe pola i samochody obładowane tymi owocami jadące do większych miast na targi. Raz zauważyliśmy żyguli (starą Ładę) która była wyładowana aż po dach (oraz na wspomnianym dachu) arbuzami. Kierowcy prawie nie było widać. 
Skoro jest dużo arbuzów to trzeba umieć wybrać te słodkie i dojrzałe. Nasi przyjaciele poświęcali temu dużo czasu. Na początku była rozmowa skąd jest sprzedawca, czy to jego własne czy jest tylko pośrednikiem. Później zaczynało się przewalanie arbuzów. Stukanie w nie, nadstawianie ucha, oglądanie cętek oraz arbuzowego dzyndzelka. Wszystkie czynności były oczywiście komentowane przez sprzedawce i kupującego. Gra szła przecież o honor. Po 10 - 15 minutach zostały do wyboru dwie sztuki. Po jednym faworycie każdej strony. Handlarz zaręcza słowem że wybrał najlepszy egzemplarz i jest nawet skłony odkroić skorupę pod dzyndzelkiem aby to udowodnić - jeśli nie będzie słodki to wybranego przez nas arbuza dostalibyśmy za darmo. Kupiliśmy na wszelki wypadek obydwa faworyzowane egzemplarze. 
Wieczorem siedząc na ganku, tak że całe miasto mieliśmy w dole, a oświetloną wieżę telewizyjną po drugiej stronie zbocza, zajadaliśmy się nimi aż sok ciekł nam po brodach. Na sąsiednich gankach mieszkańcy robili to samo. Schłodzony arbuz, wieczór i nagrzany słońcem chodnik/ulica to idealne połączenie.

Pieczywo
To było ciekawe doświadczenie. Pieczywo wypiekało się właściwie na naszych oczach. Gdy pospacerowaliśmy po mieście zapach podłużnego chleba (zagiętego w półksiężyc) wypiekane w glinianym piecu (stąd też kształt "bochenka" - ciasto przylepiane jest po bokach beczkowego kształtu pieca - widocznego na zdjęciu) nam często towarzyszył:) Jedyny feler takiego pieczywa jest taki, że następnego dnia jest już twarde i niesmaczne. Ale to przecież szczegół - wystarczy kupować go mniej a częściej:))))))))))



Warzywa i zioła
Owoce dojrzewające w mocniejszym słońcu to rzecz ważna natomiast pomidory i ogórki rosnące w takich warunkach to istna poezja. Sałatki dzięki temu były przesmaczne a w upalne dni były idealnymi posiłkami.
Ale o wiele bardziej intrygujące były przyprawy. Stoiska na targach z przyprawami można było wyczuć już z daleka. W foliowych workach i woreczkach leżą przyprawy o niebywałych zapachach, fakturze i smaku. Próbowaliśmy, wąchaliśmy i pytaliśmy do jakich potraw się je stosuje. Dzięki temu w restauracjach udało się nam je umiejscawiać w konkretnych potrawach i lepiej rozumieliśmy ich smak. Najpopularniejszym i dla nas najbardziej dla Gruzji charakterystycznym jest kolendra. Czuliśmy ją w zupach, pierogach, mięsie i przystawkach: - była wszędzie)

Gruzińskie potrawy
1. Chaczapuri (to w bezpośrednim tłumaczeniu twaróg z chlebem) Jest ich wiele rodzai ale najpopularniejsze są chyba imeretyjskie oraz andżurskie (wyglądające jak łódeczka z jakiem na wierzchu) . Sekretem tych wypieków jest młody ser małosolny (smakuje jak bryndza lub solan). Przepisów jak się dowiedziałem jest  bez liku a najprostszy przepis na chaczapuri po imeretynsku to

2. Wracaliśmy sobie późnym wieczorem z wycieczki po starym mieście w Tibilisi i spaceru po ultranowoczesnym moście wyiluminowanych tak że chyba widać go z kosmosu (na jednym ze zdjęć jest on pokazany). Wybraliśmy nieznane nam wcześniej ulice aby znaleźć knajpę gdzie zjemy kolację. Ku naszej uciesze w jednej z nich, która przyciągnęła nas informacją że sami ważą piwo, znaleźliśmy naszych gospodarzy jedzących chinkali. A dokładnie przez. okno patrzyliśmy na wystrój i na to co jedzą goście a machanie znajomych było w tym momencie niemożliwe do zignorowania:))))
Chinkali to takie pierożki wyglądające jak mieszki. Posiedzieliśmy trochę nad tą potrawą ucząc się ją jeść. Polega to na tym aby złapać pierożek za miejsce zlepienia ciasta i odwrócony lekko nadgryźć, wysysając jednocześnie sok ze środka. Chinkali je się jak widzicie rękoma. Dodatkowo na zdjęciu widać szaszłyk posypany grubą solą i przekładany cebulą. Kolacja palce lizać:).

3. Szaszłyk

4. Wino




 

Woda

To słowo będę wypowiadał jak mantrę przy każdej opowieści o Gruzji. Zaznaczam, że nie będą to peany nad tamtejszą wodą mineralna Borjomi, czy o wiele smaczniejsza Nabeghlavi, bo takiej wody wcale się dużo nie pije. Każdy szanujący się Gruzin od czasu do czasu idąc ulica przystanie i pochyli się nad "pijalnikiem" wody źródlanej. Takich miejsc jest mnóstwo. Spacerując po mieście warto wziąć ze sobą pusta butelkę i jak spotkamy źródełko to możemy ja napełnić i iść dalej:) Gruzini zatrzymują się, aby się napić, opłukać ręce lub twarz. W "pijalnikach" ujście wody działa cały czas i aby spełniało jako takie standardy higieniczne jest skierowana pionowo do góry, dzięki czemu nikt nie ma pokusy włożenia sobie kranu do ust.

W kuchni gruzińskiej jest dużo ostrych przyprawach, potrawach z bardzo słonym serem to picie wody jest niezbędne.

Jakość wody przekłada się ma odzwierciedlenie w winach i młodym gruzińskim piwowarstwie:)

Zacznijmy od win. Bo związane są nie z tylko z źródlana wodą, ale również z butelkami od wód mineralnych. Już tłumaczę o co chodzi. Odwiedziliśmy Kachetię - region słynący z najlepszych upraw winorośli a co za tym idzie win. Ale sklepów z winami było tam bardzo mało, za to wina własnej roboty sprzedawał prawie każdy - we wspomnianych wcześniej butelkach:). Jako, że byliśmy na wycieczce z Gruzinem, to pokazał nam jak wybrać dobre wino i przede wszystkim jak za nie nie przepłacić:) Zakup był udany i skonsumowany jeszcze tego samego wieczoru. A ze mieszkamy u gruzińskiej rodziny to od razu pojawiło się wino kachetynskie białe i czerwone z ich prywatnej piwniczki oraz wódką winogronową - czaczą:). Tak między nami ten trunek smakuje jak zmywacz do paznokci i autochtoni to doskonale wiedzą, że jest to raczej regionalny specjał.

Ale jeszcze wróćmy do wody w jej pierwotnej postaci. Tibilisi słynie z bliskiej naszemu sercu instytucji - łaźni. Są to zabytkowe miejsca gdzie łaźnie parowe czy suche (fińskie) zastępują zrodla gorącej solanki. My wybraliśmy najstarszej łaźni i odpoczywaliśmy w miejscu, gdzie wieki temu robił to samo Puszkin.

I przedostatni wodny temat (w tym poście:)). Tym razem związany z religia. W Kacheti przy przepięknym miasteczku Signiagi jest mała cerwiew i monastyr Bodbe, gdzie zachęcono nas do zejścia do Holy Spring. Nie wiedzieliśmy co to za instytucja, ale ciekawość wzięła gore. Po zejściu po kilku setkach schodach okazało się, że w środku lasu stoi domek, w którym ludzie mogą po trzykroć zanurzyć się w oświeconym źródełko. Źródeł przy klasztorach, kościołach, cerkwiach jest pewnie tysiące, ale dla Gruzinów, i tak naprawdę dla wszystkich prawosławnych, to miejsce jest specjalne. Po nałożeniu białej szaty każdy chętny możne na krótko zanurzyć się z wodzie. Pomimo, ze jest okres wakacji, większość osób pojechało na urlop nad morze, były godziny popołudnie, zejście przez las było niemożliwe dla emerytów to i tak jak się spytałem ile musiałbym czekać na "kąpiel", usłyszałem - godzinę możne dwie. Jedno co trzeba jednak w tym miejscu zaznaczyć to szczęście, zadowolenie i radość bijąca od osób, które wychodziły mokre z tej lodowatej, źródlanej wody.

 
Skoro już i ciało i duch jest syty czas nacieszyć oczy ładnym widokiem i odpocząć. Zanim żar zacznie się lać z nieba warto wejść na wzgórza nad Tibilisi do ogrodu botanicznego, gdzie w cieniu drzew jest bardziej przyjemnie. I co ciekawe mamy tam też wodospad pod którym jest mała plaża można tam usiąść i odpocząć mocząc nogi w lodowatej wodzie.






***

Kończąc ten ciekły temat pragnę poinformować, ze w kranach w Tibilisi też płynie źródlana woda i wszyscy pija ją szklankami.

Piechota po Tibilisi

1. Festiwal Arte Gene 2010
Olga, jako kierownik wycieczki, zaproponowała kilka miejsc do zwiedzenia m.in. muzeum etnograficzne. Wygraliśmy się więc na całodniową wycieczkę do skansenu. Lekko się zdziwiliśmy bo okazało się, że przypadkiem trafiliśmy na międzynarodowy festiwal kultury gruzińskiej. To był jeden z najciekawszych dni naszej podróży.

Wiele osób na koniec pobytu w Gruzji idzie do restauracji z tradycyjnymi gruzińskimi potrawami, w której grają, śpiewają i tańczą zespoły folklorystyczne. My to mieliśmy do setnej potęgi.

Na festiwal przyjechały zespoły z całego kraju, reprezentowane były wszystkie regiony. Oglądaliśmy ich przygotowania do występów i próby wewnątrz zabytkowych domów na terenie skansenu. Nie wiem dokładnie jak opisać to co czuliśmy słuchając tradycyjnego śpiewu wielogłosowego w izbach drewnianych domów z XIX w – musicie nam uwierzyć na słowo było to fantastyczne przeżycie.

Festiwalowi towarzyszył kiermasz (a jakże by inaczej), gdzie wystawiali się artyści rękodzielnicy oraz, co akurat dla mnie o wiele ważniejsze, mieliśmy okazje spróbować potraw wypiekanych w zabytkowym piecu - potraw, których przepisy i sposób robienia miały lat kilkaset.

To dopiero był początek atrakcji:)

Obejrzeliśmy pokaz sztuk walki (mieczem, toporem, batem, kijem itd.) oraz tradycyjnych nazwijmy to ekstremalnych tańców gruzińskich (szczególnie wygibasy, podskoki i piruety na kolanach wzbudzały entuzjazm tłumu).
Później zasiedliśmy w amfiteatrze i oglądaliśmy występy sceniczne: pieśń, taniec i gra na tradycyjnych instrumentach. Wodowisko niezłe, choć może przydługie szczególnie, że scenie prezentowało się kilkanaście regionalnych zespołów. Nie jest to zdecydowanie nasz ulubiony gatunek muzyczny, ale Gruzini od emeryta po nastolatka (a młodych ludzi było zatrzęsienie) śpiewali razem z artystami niektórzy nawet wchodzili na scenę, aby potańczyć przy granej tam muzyce. Zabawa była przednia.

I tak mieliśmy tradycyjną Gruzję w pigułce.



2. Uroki odpoczynku

Gruzja jest tworzona do turystyki. Z jej uroku nie korzystają tylko zagraniczni gości ale i tubylcy. Połączenie ich gościnności, ciekawości i otwartości z zabytkami i cudownymi krajobrazami to mieszanka wybuchowa. Jedyną rzeczą, która to wszystko ogranicza jest przeświadczenie, że jest to kraj dziki niedostosowany a przede wszystkim niebezpieczny i przesiąknięty korupcją.
Może i tak było – ale teraz Gruzja to jest zupełnie inne państwo. Od aksamitnej rewolucji bardzo dużo rzeczy się tu zmieniło i to w przeważającej większości na lepsze:).
Tworzona jest coraz lepsza infrastruktura turystyczna. Ilość restauracji, kawiarni jest imponująca (zdjęcie zrobione rano jak jeszcze nie było dużo klientów). A klimatu w nich panującego wiele wschodnich miast mogłyby pozazdrościć inne nawet zachodnioeuropejskie miasta.
Ale do rzeczy.
Gruzja wie czy może się pochwalić i skutecznie to podkreśla.
Kuchnia. Gdzie się nie pójdzie to można popróbować kuchni regionalnej. Przystępne ceny powodują, że korzystają z restauracji również autochtoni co ułatwia zamawianie potraw – wystarczy uważnie rozejrzeć cóż pałaszują na sąsiednich stolikach. Pozytywnie zaskoczony byłem miejscowym piwem, jest smaczne, lekkie idealnie dopasowane do kuchni i aury. Gdy pytałem się policjantów czy mogę napić się piwa przy fontannie na placu Wolności to z uśmiechem odpowiedzieli – oczywiście można, tylko prosi o rozsądne ilości:)
Atrakcje turystyczne. Skoncentruję się na miejscach użyteczności publicznej – na parkach. Przy letnim żarze są to oazy odpoczynku. W większości z nich są pijalniki oraz piękne fontanny (to w centrum, a po prostu fontanny poza nim). Miejsca takiego ekspresowego odpoczynku są najczęściej zadbane nawet poza ścisłym centrum.
A już z nóg nas zwalił ogród botaniczny z wodospadem. Tu nim nic pisać nie będę, bo następny post poruszy wodne tematy:)

3. Pierwsze wrażanie a rzeczywistość
Jednak nie wszystko jest takie piękne jak się na pierwszy rzut oka wydaje. Jako, że spędziliśmy w stolicy dni kilka i spod świeżo malowanych fasad zaczęły nam prześwitywać skrzętnie ukrywane rysy. Mieszkaliśmy poza centrum dzięki czemu spacerowaliśmy pomiędzy po rejonach gdzie nie uświadczysz turysty. Zaglądaliśmy do okien i w podwórka i zauważyliśmy wiele rzeczy, których widzieć byśmy nie chcieli.
Budynki i podwórka. Stare budynki poza obszarem turystyczny nie widziały remontu od dekad. Są to zadbane ruiny. A nowe budynki ery komunizmu to już tylko i wyłącznie rudery.
Jednak nie jest to najgorsze. I teraz się zastanawiam o czym na początku napisać. Mam dwie kandydatury – żebraków i śmieci.
Zacznijmy od śmieci. Bo to chyba największy problem Gruzji. I nie jest związany z spalarniami, logistyką czy segregacją. Ten problem jest głęboko zagnieżdżony w głowach. Wszystko ląduje za ulicy, za oknem. Nikomu nie chce się szukać kosza. Tworzą się zwały śmierdzących odpadków. W centrum magistrat je sprząta regularnie ale trochę dalej to już horror. Każda brama, zaułek lub dziura w chodniku jest ich pełna. Pojechaliśmy kolejką do Borjomi i przez te kila godzin obserwowaliśmy z przerażeniem co ląduje poza oknem. Plastikowe kubki, torebki, butelki, pieluchy ale i szklane butelki, resztki żywności. No cóż , bywa.

Osoby żebrzące. To nic nowego i w zasadzie proceder często spotykany. Jednak sposób żebrania był dla mnie delikatnie mówiąc szokujący. Spacer po prospekcie Rustaweli z kilkuletnim krzyczącym dzieckiem, które wpiło mi się w spodnie i zawisło mi na nodze. Szliśmy tak „razem” kilkaset metrów.

O innych przykrościach pisać już nie będę. Obiecuję.

Tbilisi - pierwsze przemyślenia

Może wyda się to dziwne i naciągane ale w Gruzji można poczuć się jak w domu. Pasażerowie autobusu w lotniska pamiętali abyśmy wysiedli na odpowiednim przystanku. W centrum zamiast pokazać nam drogę do hostelu to staruszek nas po prostu odprowadził nie musieliśmy się już nikogo pytać o drogę. Uśmiechnięte, śniade twarze, które za dźwięk słowa "Polska" jeszcze szerzej się uśmiechają.

To jedyny moment w jakim wspomnimy o polityce, ale zmarła para prezydencka była tu powszechnie znana i lubiana. Gdy tylko zaczyna się rozmowę o kraju z jakiego przyjechaliśmy (a prawie każdy chce to wiedzieć od parkingowego zapytanego o drogę, przez sprzedawczynie a skończywszy na bileterce w muzeum) wspominany jest przyjazd prezydenta podczas ostatniego konfliktu z Rosja. Mówią że to była pierwsza zachodnia "koronowana głowa", która odwiedziła Gruzję w tym trudnym czasie. Poczuli wtedy duże wsparcie a dyplomacja europejska zaczęła odważniej działać.
W niektórych gruzińskich domach stoją nawet zdjęcia prezydenckiej pary (wielkich przyjaciół Gruzji) a gospodarze informują, że były one przepasane kirem przez 40 dni jak nakazuje chrześcijańska tradycja.

Gruzini to religijny naród. Jak wiadomo na całym świecie zwiedza się obiekty sakralne lub zamki bo one jako jedyne pokazują potęgę minionych wieków. Dużym dla nas zaskoczeniem była ilość ludzi uczęszczających do cerkwi. Było nawet więcej młodych osób niż w starszym wieku. Zamyśleni, modlący się wypełnili kościoły nawet w dni powszednie niezależnie od pory dnia. Tamtejsza autokefalia prawosławna cieszy się dużym szacunkiem a głowa kościoła Katolikos jest osobą często wymienianą w wieczornych dyskusjach. Ja zapamiętałem historią o próbach przekonania Gruzinów do wielodzietności. Każdemu trzeciemu i kolejnemu dziecku Katolikos udziela osobiście sakramentu chrztu. Znajomi cieszyli się z tego szczerze i jako, że planowali trzecie dziecko to byli dumni że tak będzie wyglądała ta ceremonia.

Kolejną rzeczą jaka rzuciła się nam od samego początku w oczy jest uwielbienie władz do nowoczesnych budynków ze szkła. Jednak bardzo szybko otrzymaliśmy wyczerpujące wyjaśnienia. Prezydent podjął walkę z wszechobecna jeszcze kilka lat temu korupcją. Rozpoczął ją od Policji, która była symbolem chamstwa, złodziejstwa i bandytyzmu. Zmiana prawa, wysokie kary za korupcję, zero tolerancji oraz wymiana kadr przyniosła nadspodziewanie dobre skutki. Symbolem tych zmian stały się szklane (przezroczyste komisariaty). Idąc tą drogą szklany Pałac Prezydencki oraz projekt "transparentnego" parlamentu był dla nas już zrozumiały.

Ale wracając do spraw przyziemnych - to Tibilisi jest najładniejszym i zarazem najciekawszym miastem przez nas odwiedzanym. Na Gruzję przeznaczaliśmy kilkanaście dni i mamy zamiar wycisnąć z niej jak najwięcej:)

Kiszyniów - Odessa - Kijów - Tibilisi

Całość techniczno - logistyczną podróży (część ukraińsko - mołdawską) można skrócić i zawrzeć w kilku punktach:
- mołdawscy kierowcy marszrutek to wariaci drogowi. Szaleńcze tempo - pół drogi jechaliśmy lewym pasem a gdy już się nie dało wcisnąć na trzeciego to zaczęliśmy eksplorować pobocze.
- pożegnanie z Morzem Czarny. Smutna uroczystość ostatniej kąpieli i jeszcze smutniejszy jest fakt ze zostawiłem w Odessie susząca się moja ulubiona koszulkę i co mniej smutne nie spotkałem papieża wschodu Cyryla, który wstrzymywał swoją obecnością ruch w mieście.
- pociągi Odessa - Moskwa przez Kijów mają super klimatyzację:):):):):):)
- rozkład jazdy pociągów i odloty samolotów z Kijowa to istny sajgon. Musieliśmy przyjechać 9 godzin wcześniej aby bez obaw zdążyć na samolot. Każde inne rozwiązanie mogło się skończyć tym ze samolot do stolicy Gruzji odleciał by bez nas
- gruzińskie linie lotnicze AirZena pomimo, że lot trwał 2 godziny ugościły nas obiadem, woda Borjomi (ilość nie limitowana) oraz smacznym ciastem. W zasadzie podczas lotu tylko jedliśmy:)

Kiszyniów - miejsce idealne dla polskiego emeryta:)

Po uciążliwej podróży wjechaliśmy do miasta. Miasta, w którym okazało się że można jeździć spokojnie bez użycia klaksonu, gdzie ludzie nie „biegają” po ulicach a leniwie spacerują.
Zakochaliśmy się w tym miejscu od pierwszego wejrzenia:)
Hotel gdzie zarezerwowaliśmy pokój położony jest na obrzeżach centrum i otoczony ze wszystkich stron lasoparkiem. Jak się później okazało cały Kiszyniów ma ogromną ilość zieleni miejskiej pomiędzy dzielnicami lasy a w centrum urocze parki. Spacerując popołudniami po mieście zawsze udawało nam się znaleźć miejsce gdzie można ukryć się przed słońcem.
Centrum Kiszyniowa wygląda trochę jak Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście (no może przed remontem:)) – niska zabudowa, szerokie, czyste ulice i prospekty. Tak naprawdę to nie ma tam CITY z drapaczami chmur w ultranowoczesnej osnowie.
Dodatkową zachętą, aby tam kiedyś wrócić są ceny i to co w zamian dostajemy. Za dwa złote kilogram przepysznych mołdawskich brzoskwiń a kilkudaniowy obiad okraszony karafką wina w restauracji z mołdawską tradycyjną kuchnią około 25 zł na osobę. O cenach win i koniaków w ogóle nie wspomnę:).
Jadąc tu nie spodziewaliśmy się że Mołdawianie będą tak sympatyczni i będą mieli dystans do tego co ich otacza. Pomimo, że nie jest to zamożny kraj to jest tu wyjątkowo bezpiecznie a mieszkańcy lubią przyjezdnych . I jeszcze pozostaje mi wytłumaczyć co rozumiemy pod hasłem dystans. Jak w każdym mieście jedną z pierwszych rzeczy jakie robiliśmy to zaopatrywaliśmy się w mapę. Zaglądaliśmy więc do kiszyniowskich księgarni i pytaliśmy o nią w kioskach. Najczęściej konwersacja wyglądała tak:
- Dzień dobry, czy ma Pan/Pani mapę Kiszyniowa?
- A po co Wam taka mapa?
- Chcielibyśmy zwiedzić miasto...dowiedzieć gdzie są zabytki
(promienny uśmiech pojawiał się wtedy na twarzach rozmówcy i nie schodził do końca rozmowy)
- U nas nie ma fajnych zabytków a miasto jest małe i nie sposób się w nim zgubić.
(tu pojawiały się rady gdzie co znaleźć, jak gdzie dojechać itp.)

Znaleźliśmy w końcu mapę. W słowach zapisanych powyżej było jednak dużo prawdy, bo w ciągu jednego popołudnia zwiedziliśmy praktyczne wszystkie polecane zabytki Kiszyniowa:)
Jednak tych kilka dni jakie tam spędziliśmy pozwoliło mam odpocząć i zregenerować siły przed wyjazdem do Gruzji.

Kiszyniów - słów kilka o podroży

Do Mołdawii wybraliśmy się autobusem. Podroż zapowiadała się smakowicie - ładna pogoda i niespełna 300 kilometrów do przejechania.

Jednak los zrobił nam mokra niespodziankę. Dniestr przerwał wały i zatopione zostało przejście graniczne. Kierowca oczywiście zamiast nadłożyć drogi i przejechać inna trasą zaryzykował i po przekupieniu drogówki wjechał na zalane tereny. Okazało się ze przejście działa ale 20 cm od zabudowań mamy już rzekę (można było włożyć rękę w wodę, stojąc tuż  budką z odprawą paszportową, i poczuć płynącą wodą. Po formalnościach zaczęliśmy przeprawę. Ponad kilometr drogi był zalany wiec jechaliśmy ryzykując:
- utratę zawieszenia i przedziurawienia opon (co się stało z autobusem jedynym w przeciwna stronę, mina załamanego kierowcy i przestraszonych pasażerów nie zrobiła najmniejszego wrażenia na naszym woditielu)
- zalanie silnika i układu wydechowego (co się stało z kilkoma autami osobowymi, zalegały złowieszczo pobocze)
- uszkodzenie miski olejowej lub innej uszkodzalnej części pojazdu
- oraz ryzykując ogólne podtopieni.

Na szczęście oszczędni mołdawianie i inne wschodnie ludy - przecież nadkładanie 100 km, nie wchodziło w ogóle w grę - znaleźli rozwiązanie. Jedna osoba szla przed pojazdem i organoleptycznie (czyt. kończynami dolnymi i oczętami) badali teren i stan drogi. System się sprawdzał ale pokonanie kilometra zajęło nam godzinę bo pard był mocny i "wodolazi" mieli problemy z sprawnym poruszaniem się:)

Na szczęście na się udało, choć dopiero po wjechaniu na kanał okaże się czy autobus wyszedł bez szwanku (bądź co bądź służbowy samochod) bo pomimo ze jestem bardzo odważny to w niektórych momentach zaciskałem palce na oparciu:)

Podsumowując, podroż zajęła nam prawie 6 godzin. w normalnych warunkach, nawet korzystając z objazdu, można byłoby skrócić do 4.

Odessa - ekskursja

Jak nigdy muszę zacytować autorów przewodnika "miasto architektonicznie bez fajerwerków, szare praktycznie pozbawione zabytków - Odessa została założona 200 lat temu. Dla ambitnych do zwiedzenia w dwa/trzy dni"
Tak więc my do ambitnych się nie zaliczany - na plażowanie i zwiedzanie miasta poświęciliśmy dni pięć.
Obiekty obowiązkowe: piękny dworzec kolejowy, kilka głównych prospektów, parki, odeskie martwe morze*, przepięknie odrestaurowana opera, katakumby (czytaj pomnik bohaterskiego radzieckiego powstańca/partyzanta) schody patiomkinowskie oraz port.

Jednak, aby zrealizować powyższe cele musimy się zabezpieczyć logistycznie. Tu największe zaskoczenie transport miejski opiera się przede wszystkim na busach/ marszrutkach (15 miejsc siedzących a stojących tyle, aby się drzwi zamknęły) jednak jeżdżą bardzo często i praktycznie w każde miejsce w mieście. Jedyny ból gdy po słonecznym popołudniu spadnie ulewny deszcz (co się zdarzało prawie codziennie) a pasażerowie przy oknach nie mogli zdzierżyć wpadających przez nie kropel i zamknęli jedyna naturalna klimatyzację. Okna w sekundę zaparują, ludzie mdleją, pot się leje strumieniami ale za to na ludzi przy oknach nie kapie.

Podsumowując, zabytki nie rzucają na kolana. Jednak jest to niezaprzeczalnie południowa "stolica" Ukrainy - prawdziwie europejskie miasto. Powstało nad morzem i do tej pory żyje z morza. Kiedyś żyło z handlu tego oficjalnego ale i przemytu (do tej pory chodzą legendy o zbitych na przemycie fortunach). Teraz Odessa jest przede wszystkim kurortem. Ze wszystkich stron zjeżdżają turyści, którzy chcą za dnia korzystać z uroków plażowania a wieczorami balują w niezliczonych kawiarniach, klubach czy restauracjach. Jest więc głośno, nerwowo, wszyscy pędzą jak oszalali przez całą dobę - zdecydowanie nie nasz klimat.

A na koniec rada dla przyszłych, dbających o wagę bagażu podróżników. Jeśli nie chce się wam taszczyć przewodnika to zaczajcie się przy jednych adresie z rubryki jedzenie: tanio, dużo i smacznie (spisanym jeszcze w Polsce). Tak zawsze znajdzie się oszczędny krajan, który przytaszczy opasłe tomisko z nowymi informacjami o mieście:) Stestowane i działa:))))


* liman (pisownia ze słuchu) to duży zbiornik stworzony do wydobywania soli. Odcina się groblą cześć morza i woda sobie spokojnie paruje stając się coraz bardziej słoną. Ludzie gremialnie używają tamtejszego mułu w celach leczniczych, kapią się tam (daleko nie szukając - my również to uczyniliśmy) a jakieś przedsiębiorstwo wydobywa przetwarza słoną wodę w sól morska.

Młoda Gwardia

Tak się nazywa przystanek na którym wysiadaliśmy. Nazwa jak nazwa -  zupełnie nas nie interesowało skąd się wzięła.
Wracając z plaży postanowiliśmy zwiedzić najbliższą okolicę. Olga zbadała jedna cześć plaży i wspólnie poszliśmy w druga stronę.
Sklepy zlokalizowane, przystanki zapamiętane.
Skusiła nas jednak muzyka na plaży. Wejście z bramką, milicjant, zamknięty ośrodek - cóż - wchodzimy. Kierujemy się na źródło dźwięku: koncert to czy dyskoteka?. Po stu metrach okazało się ze to gala na koniec turnusu tutejszego harcerstwa - Młodej Gwardii.
Oświetlony duży amfiteatr, pląsające tabuny młodzieży a na scenie każda regionalna organizacja/ drużyna pokazuje co umie najlepiej. Mieliśmy wiec You Can Dance, Jak Oni Śpiewają, Gawędę i Mazowsze w jednym:))))))
Niektóre występy to była prawdziwa żenada, aż raziło w oczy beztalencie i kicha - jednak w większości oglądaliśmy młode talenty z uśmiechem na ustach a czasami z otwartymi ustami z zachwytu.
A na koniec ( zapewne dowiedzieli się ze jesteśmy na trybunach) kilkuminutowy pokaz sztucznych ogniu. Długi, ciekawy więc jak się skończył to jeszcze dłuuuugo klaskaliśmy:)

Plaża

Jak pewnie wiecie była to moja pierwsza wizyta nad ciepłym morzem i muszę przyznać, że żałuje że tak późno poszedłem po rozum do głowy. Olga zawsze opowiadała o Morzu Czarnym (a była tam wielokrotnie) jako o morzu właściwym a Bałtyk traktowała jako coś zimnego i mało przyjemnego:).

Nasze Idaho w Odessie wybraliśmy przede wszystkim pod względem bliskości i dostępności plaży. Włącznie z zakupem wody mineralnej w naszym pobliskim sklepie spacer na plaże trwał około 5 minut.

Przyjemny, drobniutki piasek pełen mikroskopijnych muszelek, które przyleciały przylepione do naszych ciał aż do Gruzji:)) , słońce i ciepluśka woda. Nasza najbliższa plaża (przestanek Młoda Gwardia) była dość dobrze zorganizowana i posiadała rozwinięta infrastrukturę: bary, restaurację, parasole plażowe, materace dmuchane do pływania, prysznice a nawet można było wynająć sobie klimatyzowany domek. Istne Saint Tropez:)

Warto było tam poplażować, posmażyć się na słońcu a później ostudzić w przyjemnej, turkusowej morskiej wodzie.

* * *
W gwoli wyjaśnienia bloga zaczęliśmy publikować dopiero w Tibilisi, dlatego pojawiają się w tekstach odniesienia do przyszłych podróży.

Kwatery prywatne

Każdy kto był w Odessie zwracał nam uwagę na dwie rzeczy: złodziei i nieuczciwe osoby podnajmujące powierzchnię wypoczynkową - czyt. kwatery prywatne. Oczywiście w dobie internetu zabukowliśmy sobie kilka miejsc. Jednak na dworcu, zgodnie z sugestiami zawartymi na ulotkach i naklejkach znajdujących się w każdym z przedziałów, postanowiliśmy, że zobaczymy co oferuje kolejowa baza noclegów. To największy zonk - adres jaki nam tam podano okazał się ciemną szopą o metr od torów, którymi jechaliśmy. Ukraińska gospodyni z ujmującym uśmiechem zapewniła nas że nic nie słychać, że dobre okna i w ogóle to tłumy do niej walą. Jak na złość przejeżdżał pociąg. W środku kwatery nie byłem, więc nie wiem czy okna rzeczywiście były dobre, ale jednego jestem pewien, że poznałem odczucia ofiar trzęsienia ziemi. Gdy do tego dodamy "ciszę" to wyobraźcie sobie jakbyście czuli, gdy nagle wasze łóżko zaczyna podskakiwać i tańczyć w "ciszy" po pokoju.

Ale jak wcześniej wspomniałem nasza baza adresowa przywieziona z domu była obszerna, więc niezrażeni ruszyliśmy dalej.

Szukając kwatery skorzystaliśmy z podpowiedzi rosyjskojęzycznych turystów: dobry dojazd, tanio i koniecznie blisko plaży. Wszystkie te założenia spełniał okolica Młodej Gwardii (obozowiska ukraińskich harcerzy - ale im poświęcony calusieńki rozdział).
Co otrzymujemy: mały domek lub pokój w działkowym domku. Z kuchnią, toaletą (sławojka lub sławojka z bieżącą wodą) i prysznicem na zewnątrz (letni dusz). Z darmo dostaje się cień zapewniający wszechobecna winorośl oraz przyjemnych gospodarzy. I to nie żart dostaliśmy - aparaturę antykomarowa, pomidorki z działeczki, troskę i kilkunastominutowa ciekawą historię życia.

Odessa


O tym mieście napisano już wiele. Można się w nim zakochać (to częste odczucia wśród turystów) lub podejść do niego z dużym dystansem. Miasto portowe, gwarne, głośne, zabawowe. Z piękną tradycją, podkreślaną na każdym kroku. Tradycją buntowniczą, gangsterską oraz jak to bywa w byłych republikach sowieckich partyzancką.
Miasto jest wystawne, pewne turystów – pieszych i zmotoryzowanych. W centrum jest tłok a dobicie się do marszrutki graniczy z cudem. Pełno w nim kawiarni i restauracji, które mam się wrażenie otwarte są przez całą dobę.
Wisienką na torcie dla polskiego turysty są Empiki:)
Jestem prawdopodobnie lekko (lub nie lekko uprzedzony) ale niemiłosierny upał oraz tłum od chwili wyjścia z pociągu jaki mnie tam dopadł lekko skrzywił mój obiektywizm.
Wracając do miasta. Jest stosunkowo nowe ma raptem 200 lat z kawałkiem. Ilość zabytków nie przytłacza:) Kto się przejdzie po centrum i po porcie, odwiedzi sławne schody (dla leniwych europejczyków na wszelki wypadek zainstalowano windę) i budynek opery (tu też dygresja, budynek jest ładny ale został postawiony na złym podłożu, więc cały czas coś mu się dzieje - tu pojawi się rysa, tam pęknięcie - cóż tak bywa) może uznać miasto za odfajkowane.
Można oczywiście pobiesiadować w knajpach gdzie bywali słynni odescy gangsterzy oraz co polecam można zwiedzić podziemne tunele gdzie kiedyś rządzili przemytnicy a w czasie II wojny światowej partyzanci. Nie jest to super atrakcja, raczej siermiężna sowiecka pamiątka ale jest tak przyjemnie chłodno, że aż nie chciało się nam wychodzić spod ziemi:)
Najciekawszy był przewodnik, który miał rozdwojenie historyczne. Był z jednej strony bardzo prosowiecki – co spotykało się z uprzejmą aprobatą rosyjskich turystów a gdy oprowadzał Ukraińców to historia miejsca była już jakby z innej rzeczywistości - wykluczającej się z poprzednią.
Warto tu przyjechać, posiedzieć kilka dni. Ale według mnie nie jest to miejsce na odpoczynek od zgiełku i wrzawy wielkiego miasta bo tłum i zaludnione plaże to odeska rzeczywistość.
***
Po powrocie rozmawiałem z wieloma osobami o tym miejscu. Postanowiłem że wrócę do Odessy po sezonie urlopowym. Większy spokój, mniejsza ilość turystów umożliwi ponowne odkrycie miasta - miejsc zasłoniętych plecami innych w ciepłych miesiącach. I może bardziej udzieli mi się atmosfera tego miasta:)